ZADORA: NIE JESTEM ZWOLENNIKIEM TRASH-TALKU
Dominik Zadora, podwójny mistrz kickboxingu dwóch federacji - Fight Exclusive Night i DSF Kickboxing Challange jest gościem Andrzeja Gliniaka w "Drugiej stronie medalu".
- Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. W młodym wieku podjąłeś bardzo ważną, życiową decyzję.
Służyłem w jednostce wojskowej w Świętoszowie. Próbowałem pogodzić służbę z treningami, codziennie ćwiczyłem na hali. Wszystko było w porządku do momentu, kiedy mojemu dowódcy przestało się podobać, że nie poświęcam się wyłącznie dla armii. Konflikt z przełożonym narastał. Nie uważałem, bym robił coś złego, tym bardziej, że nie zaniedbywałem wojska. Po prostu chciałem być w formie. Atmosfera była coraz bardziej napięta. W końcu postawiłem wszystko na jedną kartę - zdecydowałem się odejść. Zakończyłem też kilkuletni związek z dziewczyną, spakowałem trzy torby, wsiadłem do auta i wyjechałem z rodzinnego Bolesławca do Wrocławia. Byłem zdeterminowany, jednak pełen obaw i niepewności co mnie czeka. Początki nie były łatwe. Nie miałem pieniędzy, a musiałem gdzieś zamieszkać, a co najważniejsze chciałem walczyć. Po przyjeździe do dużego miasta, jak większość młodych wojowników zacząłem zarabiać stojąc na bramkach. Bardzo pomogli mi wtedy Grzesiek Januszkiewicz oraz Michał Michalski.
Nie zaniedbywałem oczywiście treningów. Trafiłem do jednego z wrocławskich klubów sportów walki. Po pewnym czasie zawiodłem się jednak na tamtejszym trenerze, który okazał się wyjątkowo dwulicową osobą. Bardzo mnie rozczarował, dlatego ten epizod w mojej sportowej karierze chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Wtedy na mojej drodze pojawił się Artur Gwóźdź, właściciel grupy menadżerskiej Artnox Fight Sport, który kiedy tylko mnie poznał, zaufał mi i od początku na mnie postawił. Obecnie traktuję go jak drugiego ojca. Świetny kontakt nawiązałem również z Tomkiem Skrzypkiem, moim obecnym trenerem z Fightera Wrocław. On i Artur byli ze mną w narożniku kiedy osiągałem największe sukcesy.
- Jednak to ojciec zaraził Cię miłością do sportów walki.
Wiele lat był trenerem taekwondo. Już od małego namawiałem go, żeby wziął mnie na salę. Kiedy opowiadał mi historie o emocjonujących walkach wielkich wojowników, to przebierałem z wrażenia nogami. Wreszcie w wieku czterech lat zrobił mi prezent na urodziny i zabrał na trening. Byłem wniebowzięty. Od razu załapałem bakcyla. W wieku dziesięciu lat wygrałem swoje pierwsze zawody. Ogólnopolski turniej taekwondo odbywał się w Bolesławcu. W finale wygrałem przez nokaut z ówczesnym mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Ojciec pękał z dumy.
- Potem przebranżowiłeś się na muay-thai.
Ciagle trenowałem pod skrzydłami taty. W tajskim boksie czterokrotnie zdobyłem mistrzostwo Polski. Startowałem też na mistrzostwach świata i Europy. Wreszcie przyszedł czas na kickboxing. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Swoją pierwszą zawodową walkę stoczyłem już w wieku osiemnastu lat. Kilka lat później w Londynie wywalczyłem pas zawodowego mistrza Europy ISKA. W pierwszej rundzie przez TKO (low kick) pokonałem rumuńskiego wojownika Alexandru Ciolaca.
- Miłość do sportów walki pozwoliła Ci też poznać miłość swojego życia.
W gymie, do którego uczęszczałem po przyjeździe do Wrocławia, boks trenowała też Agata. Często obserwowała jak ćwiczę. Widziałem, że bardzo podoba jej się moje zaangażowanie. Kiedy znany był już termin mojej najbliższej walki podeszła i zapytała o bilety. - Chciałyśmy z koleżanką przyjść ci kibicować - oznajmiła bez pardonu. Od razu ujęła mnie jej pewność siebie. Oczywiście załatwiłem wejściówki w najlepszym sektorze, a dziewczyny najgłośniej mnie dopingowały.
- Od razu zaiskrzyło?
Nadajemy na tych samych falach, dlatego błyskawicznie znaleźliśmy wspólny język. Agata jest moim największym wsparciem. Zawsze mogę na nią liczyć. Znacznie większym wyzwaniem było zaskarbić sobie przychylność jej ojca. Łatwo nie było, tym bardziej, że mój obecny teść - mimo że sam uprawiał boks - był bardzo sceptycznie nastawiony do walczących na pięści. - Spotykaj się z każdym, tylko nigdy z zawodowym pięściarzem - od zawsze powtarzał swojej córce. Po kilku tygodniach naszej znajomości, kiedy pomieszkiwaliśmy już razem, Agata robiła coś w kuchni i tak niefortunnie otworzyła szafkę, że ta uderzyła ją w twarz i podbiła oko. Miała dużego sińca. Od razu wysłała zdjęcie tacie. - Drobny wypadek przy robieniu obiadu - zażartowała w komentarzu. Po kilku sekundach ojciec, który chyba nie do końca zrozumiał dowcip, odpisał: "Pakuj się. Zaraz będę i zabieram cię do domu". Dziś często odwiedzam teścia. Jesteśmy świetnymi kumplami.
- Z Agatą tworzycie związek już trzy lata.
Kilka tygodni temu wzięliśmy ślub. Owocem naszej miłości jest Lea. Niedawno wróciliśmy z podróży poślubnej. Byliśmy na Majorce. Córeczka została z teściami, a my porządnie wypoczęliśmy. Pogoda była jak z bajki. Wypożyczyliśmy cabriolet i objechaliśmy całą wyspę.
- Małżonce udało się okiełznać twój duży temperament. Czy to była główna recepta na twoje aktualne świetne wyniki sportowe?
Łatwo na pewno nie było (śmiech), ale fakt - zmieniłem się. Dojrzałem zarówno jako człowiek i wojownik. Najważniejsze, że mam juz czystą głowę. Poukładałem sobie życie osobiste. To zdecydowanie pozytywnie wpływa na moją postawę w ringu. Mam obok siebie dwie kochające dziewczyny. Zawodowo wspiera mnie grupa menagerska Artnox Fight Sport. Niczego mi nie brakuje. Mam zapewnioną odnowę biologiczną, psychologa i wymagających sparingpartnerow. Nic tylko wygrywać.
- Przed Tobą duże sportowe wyzwanie.
Już w październiku czeka mnie walka w obronie pasa federacji Fight Exclusive Night. Moim rywalem będzie Wojtek Wierzbicki. Gala odbędzie się we Wrocławiu, dlatego liczę na gorący doping kibiców. Jako mistrz będę musiał dać z siebie maksimum, bo przecież znacznie trudniej broni się wywalczonego trofeum.
- Kickboxing przeżywa w Polsce prawdziwe odrodzenie.
Bardzo mnie to cieszy. Mocno przyczyniła się do tego telewizja, a także federacja DSF, której jestem mistrzem. Niestety obecnie przeżywa kryzys, ale mocno liczę, że się podniesie i już wkrótce będę mógł walczyć w obronie pasa.
- Masz na swoim koncie wiele spektakularnych walk, o którym pojedynku chciałbyś jednak jak najszybciej zapomnieć?
Każda przegrana to dla mnie nauka. Myślę, że potrafię wyciągać wnioski, a przede wszystkim nigdy się nie poddaję. W końcu przygodę z federacją DSF zaczynałem od porażki, a obecnie jestem jej mistrzem. Mimo wszystko niechętnie wspominam swój debiut w tej organizacji. Walczyłem we Wroclawiu, przed własna publicznością. Propozycję pojedynku przyjąłem bardzo późno. W zasadzie tuż przed galą. Nigdy nie wybieram sobie przeciwnikow, żeby podbijać na nich rekordy, dlatego kiedy tylko pojawiła sie propozycja, nie wahałem sie ani przez chwilę. Moim rywalem był Anatolij Hunanian, groźny Czech ormiańskiego pochodzenia. W ringu czułem tremę i byłem dziwnie usztywniony. Przegrałem, ale jak widać obecnie odrobiłem bolesną lekcję.
- W końcu Twój przydomek zobowiązuje, kto ochrzcił Cię "japońskim drwalem"?
Wymyślił to Artur Gwóźdź. Jako jeden z nielicznych polskich wojowników walczyłem w Japonii, a drwal wzięło sie od efektownych, a co najważniejsze efektywnych kopnięć, którymi ścinam z nóg swoich przeciwników.
- Za sprawą Twoich piorunujących low kicków chyba wyjątkowo muszą nie lubić Cię w Nowym Sączu?
Mam patent na wygrywanie z wojownikami z tego miasta (śmiech). A tak na poważnie - walka z Łukaszem Pławeckim o pas mistrzowski na gali FEN-u w Lubinie była dla mnie przełomowa. Poza rodziną i przyjaciółmi nikt na mnie nie liczył. Byłem typowym underdogiem, a wszyscy eksperci już przed walką zakładali pas na biodra Pławeckiego. Znam jednak swoją wartość i czułem, że jestem dobrze przygotowany. Wygrałem i mogłem głęboko odetchnąć. Teraz to ja jestem mistrzem tej federacji i mogę rozdawać karty.
- Nie było jednak czasu na świętowanie.
Już kilka miesięcy później pojechałem do Nowego Sącza walczyć o pas federacji DSF Kickboxing Challange. Moim rywalem był Marcin Mazurkiewicz, faworyt gospodarzy. Po raz kolejny pokrzyżowałem plany wszystkim, którzy we mnie wątpili. Wywalczyłem kolejne trofeum i przeszedłem do historii polskiego kickboxingu. Teraz czas na niezwykle trudne zadanie czyli obronę obu pasów.
- W ringu zawsze jesteś pewny siebie, przed walkami jednak nigdy nie dajesz się prowokować.
Zawsze jestem szczery i mam własne zdanie, ale wychodzę z założenia, że liczą się czyny, a nie słowa. Dlatego nie jestem zwolennikiem trash talków. Swoją wyższość nad przeciwnikiem zawsze chcę pokazać w czystej walce.
- Nie narzekasz na brak zajęć.
W klubie Samuraj prowadzę treningi personalne z kickboxingu, boksu i krav magi. Zajęcia są indywidualne, jak i grupowe. Chętnych nie brakuje. Każdą wolną chwilę staram się poświęcać rodzinie. Zabawa z córeczką to dla mnie największy relaks i przyjemność.
- Dzięki sportom walki dużo podróżujesz
Obecnie ze wgledu na dziecko ograniczam swoje zagraniczne wyjazdy do miniumum. W trakcie swojej kariery miałem jednak okazje odwiedzić, a przede wszytkim walczyć w wielu fantastycznych miejscach. Największe wrażenie zrobiły na mnie Tajlandia i Japonia. Ten pierwszy kraj to w końcu kolebka muay-thai. Wielki zaszczyt tam trenować i podnosić swoje umiejętności. Zreszta Tajowie traktują ten sport wyjątkowo. Wojownicy są bardzo szanowani, a niektórzy mają tam wręcz status herosów. W Bangkoku regularnie odbywają się gale, które oglada mnóstwo kibiców. Ludzie są bardzo mili i życzliwi. Podobnie zresztą jak w Kraju Kwitnącej Wiśni. Duże wrażenie zrobił na mnie też wszechobecny ład i porządek. Gala, na której walczyłem, miała niesamowitą oprawę. Japończycy potrafią zrobić prawdziwe show. Wydarzenie sportowe połączyli z premierą filmu o Jamesie Bondzie. A na trybunach zasiadły tysiące kibiców.
- Najbardziej jednak utkwił Ci w pamięci Żagań.
Ale bynajmniej nie z racji pięknych zabytków (śmiech). Kilka lat temu miałem walczyć na tamtejszej gali federacji Extreme Energy Time. Pojedynek wieczoru. Moim rywalem doświadczony Łukasz Rambalski. Byłem w świetnej formie, przez kilka tygodni ciężko trenowałem. Wszystkie bilety zostały sprzedane, a mnie z trybun miało dopingować kilkuset kibiców z rodzinnych stron. Zbijałem wagę, więc tuż przed galą jak zwykle chodziłem podenerwowany. Dwa dni przed ważeniem zadzwoniła Gosia Sobków, główna organizatorka. - Gali nie będzie, dach hali się zawalił - oznajmiła ze smutkiem w głosie. - Przestań żartować, nie mam nastroju - byłem przekonany, że robi sobie ze mnie żarty. Niestety to nie był dowcip. Przez Żagań przeszła wtedy wichura i naruszyła konstrukcję dachu. Ze względów bezpieczeństwa imprezę odwołano.
Rozmawiał Andrzej Gliniak